Dobrzy ludzie z Nadleśnictwa Bolewice
Odsłonięto tablicę upamiętniającą niemiecki obóz pracy przymusowej
dla Żydów Buchwerder Forst – Bolewicki Las.
Piątego kwietnia 2024 roku Nadleśnictwo Bolewice upamiętniło obóz pracy przymusowej
dla Żydów pracujących w latach 1941–1942 przy budowie Autostrady
Rzeszy (Reichsautobahn). Nosił nazwę Buchwerder Forst (Bolewicki Las) i położony był
w odległości trzech kilometrów od Nowego Tomyśla. Około 350 więźniów pracowało
w nieludzkich warunkach. Był to jeden pięciu obozów pracy przymusowej dla Żydów
na terenie powiatu nowotomyskiego. Pozostałe to: Deutschhöhe (Przychodzko, gmina
Zbąszyń), Wiesengrund (Bobrówka, gmina Nowy Tomyśl), Hardt (Wąsowo, gmina
Kuślin) i Fahlenfeld (Turkowo, gmina Kuślin)1.
Nie byłoby tej wzruszającej uroczystości bez nadzwyczajnego zaangażowania nadleśniczego
doktora inżyniera Grzegorza Gaczyńskiego i jego zastępcy Grzegorza Roszkowiaka.
I wielu innych dobrych ludzi z Nadleśnictwa Bolewice, którzy tego dnia stanęli
po stronie pamięci o ofiarach obozu.
Upamiętnienie ma formę leśnej tablicy i zostało postawione zaledwie kilka metrów od
drogi biegnącej z Nowego Tomyśla w kierunku Bolewic, Lwówka, Miedzichowa i Trzciela.
Tablica jest dobrze widoczna z przejeżdżających obok samochodów, których kierowcy
mogą się tu bez problemu zatrzymać na małej polanie, by ją obejrzeć i przespacerować
się na teren obozu. Taka była intencja fundatorów, bo teren, na którym stały baraki, jest
głębiej schowany w lesie położonym na terenie Nadleśnictwa Bolewice.
Komendantem obozu – informują autorzy opisu zamieszczonego na tablicy – był
Martin Stülpnagel pochodzący z Berlina, natomiast po jego aresztowaniu w 1942 roku
za okradanie żydowskich więźniów funkcję pełnił komendant pobliskiego obozu Wiesengrund
(Bobrówka – nie istniejąca osada młyńska obecnie należąca do wsi Przyłęk)
o nazwisku Lau. Jeden z ocalałych więźniów tak wspominał komendanta:
„Kiedy Żydzi spali, wchodził do baraku i rzemiennym pejczem bił
leżących Żydów bez najmniejszego powodu”.
Nadzór nad więźniami sprawowało siedmiu Polaków zatrudnionych
w firmie niemieckiej Posener Wach- und Schliessgesellischaft (Poznańskie
Towarzystwo Ochrony i Dozoru Mienia). Strażnikiem był Niemiec
Felix Göhlich2.
Obóz był ogrodzony drutem kolczastym. Nad bramą wejściową do
obozu znajdował się napis: Judenlager (Obóz dla Żydów). Składał się
z czterech baraków, w których osadzono więźniów, baraku gospodarczego
(kuchni, kantyny, biura), baraku sanitarnego, latryny oraz jednego
innego budynku. W barakach znajdowały się trzypiętrowe drewniane
prycze. W 1942 roku w Buchwerder Forst osadzonych było 350 więźniów.
Racje żywnościowe więźniów wspominał Leon Borkowski: „otrzymywaliśmy
na śniadanie i kolację po 200 gramów chleba oraz czarną
niesłodzoną kawę zbożową. Na obiad otrzymywaliśmy 2 litry zupy, wody
właściwie, z rozgotowaną białą marchwią, dodawano też trochę oleju.
Do chleba nieraz dawano margarynę i marmoladę z brukwi”.
Więźniowie pochodzili z getta łódzkiego i gett Kraju Warty. Był
wśród nich Leon Borkowski oraz jego ojciec Izrael Borkowski (zmarł
w 1943 roku w obozie w Kostrzynie nad Odrą). Borkowscy pochodzili
z Kłodawy w powiecie kolskim.
W Buchwerder Forst wymierzano również kary śmierci. Pierwsza
miała miejsce w lipcu 1941 roku. Zamordowano wówczas pięciu
więźniów, między innymi Moszego Borkowskiego – brata Leona i syna
Izraela, przywiezionego na egzekucję z obozu w Krzesinach (dzielnica
w Poznaniu), skazanego za posiadanie jedzenia od Polaka. Opis egzekucji
zachował się w relacji ocalałego więźnia Leona Borkowskiego:
W celu wykonania egzekucji na placu obozowym została wybudowana
szubienica z drewna i podesty. Skazańców przywieziono na teren obozu
samochodami, byli rozebrani do pasa i mieli powiązane ręce. Obok
szubienicy ustawiono pięć skrzyń na ciała (ale nie trumien). Wyrok
odczytał szef poznańskiego gestapo SS-Sturmbannführer Hermann
Wilhelm Bischoff (1908–1993). Żydów powieszono na oczach wszystkich
osadzonych w Buchwerder Forst. Świadkami wykonania wyroku
byli żandarmi i inni funkcjonariusze niemieccy przybyli w tym czasie
do obozu. Po wykonaniu wyroku nakazano więźniom chodzenie wokół
szubienicy, ze wzrokiem zwróconym w stronę powieszonych. Tych, którzy
nie wykonywali tego polecenia, bito.
Warunki życia w obozie, wyniszczająca praca oraz głód powodowały,
że obozy pracy przymusowej były dla ludności żydowskiej miejscem
eksterminacji.
Zamordowani więźniowie obozu w Buchwerder Forst oraz ci zmarli
z głodu, chorób i wycieńczenia – według relacji polskich świadków –
zostali pochowani najprawdopodobniej na cmentarzu żydowskim przy
ulicach Wiklinowej i Zacisze w Nowym Tomyślu. Inni świadkowie jako
miejsce pochówku podają cmentarz parafialny w Nowym Tomyślu.
Po likwidacji obozu w czerwcu 1942 roku baraki zostały rozebrane
i wywiezione w nieznanym kierunku.
W uroczystości w kwietniu bieżącego roku brało udział wiele osób,
przede wszystkim z pobliskich Bolewic, Nowego Tomyśla, Miedzichowa,
Lwówka, a także z Poznania. Wśród gości był Mieczysław Janas z Wąsowa,
który przed laty upamiętnił ofiary obozu Hardt. O oprawę uroczystości
zadbali pracownicy nadleśnictwa. Roszkowski przygotował skromną
ekspozycję przedmiotów znalezionych podczas wstępnych przeszukiwań
terenu, zapowiadając prace archeologiczne w nieodległym terminie.
Dla autora artykułu było to wzruszające przeżycie z osobistego powodu.
Jako chłopiec bywałem tu wiele razy, nie zdając sobie sprawy,
jakim cierpieniem była skażona ta ziemia. Do lasu przychodziliśmy lub
przyjeżdżaliśmy na rowerach zbierać jagody. Pamiętam, że drzewa były
tu niższe, ślad widoczny. To dlatego, tłumaczyła mama, że budowano
tu autostradę, wycinając drzewa i krzewy. Czy wspominała, że budowali
ją żydowscy robotnicy, więźniowie obozu pracy przymusowej, nie
pamiętam.
W drodze powrotnej, po uroczystości, zajrzeliśmy do Nowego Tomyśla,
by obejrzeć pomnik upamiętniający cmentarz żydowski zdewastowany
w czasie wojny (być może to na nim chowano ofiary obozu pracy Buchwerder
Forst). Nowy Tomyśl to moje rodzinne miasto, które opuściłem
ponad pięćdziesiąt lat temu. W czasach mojego dzieciństwa, tam gdzie
był żydowski cmentarz, mieścił się plac zabaw. Pamiętam go doskonale.
Teraz, od kilku tygodni stoi tam pomnik ufundowany przez władze miasta.
Warto wiedzieć, że powstał on także dzięki uporowi grupy społeczników,
którzy od wielu lat przybliżają mieszkańcom wielonarodową przeszłość
miasta, upominając się o upamiętnienie dawnych mieszkańców. Wśród
społeczników jest Damian Rożek, autor pasjonującej opowieści o nowotomyskich
rodzinach.
O wielu tych miejscach, o żydowskiej przeszłości mojego rodzinnego miasteczka,
w którym w 1891 roku mieszkało ponad 200 Żydów, a w 1939 już tylko około 30–40,
dowiedziałem się, gdy miałem ponad dwadzieścia lat. O tym, że żyli tu Hiller, Marcus,
Walter, Cohn, Lippmann, Aronfeld i wielu innych.
Nie ma przesady w stwierdzeniu, że wychowałem się w cieniu nowotomyskiej synagogi.
Spoglądałem na nią codziennie z okien naszego mieszkania. Przebudowana (po
wojnie?), w niczym nie zdradzała swojego sakralnego charakteru. Przez ponad dwie
dekady była dla mnie zwykłym budynkiem, w którym mieściły się biura PZGS3. Nasza
kuchnia była na tyle duża, że były w niej dwa stoły. Pierwszy, mniejszy, służył mamie
do przygotowania posiłków. Przy drugim, większym, bardziej reprezentatywnym, jedliśmy
posiłki. Stał pod oknem z widokiem na dawną synagogę. Pamiętam, że między
nią a sąsiednim budynkiem była wąska szczelina, w której rosła brzoza. Fascynowała
mnie jej delikatność. Była cienka i wiotka. Pięła się w górę jak szalona. Każdego roku
była zdecydowanie wyższa. Zmierzała do światła, pragnęła słońca, marzyła o tym, by
dosięgnąć dachów sąsiednich budynków, by wznieść się ponad nie. Gdy wiał gwałtowny
wiatr, gięła się prawie do ziemi. A ja, siedząc przy stole lub stojąc w oknie, bałem się, że
ją złamie. Czy jeszcze dzisiaj brzoza tam stoi? Nie wiem. Ale wciąż się martwię.
Kilka kroków dalej, za budynkiem byłej synagogi, w tamtych latach stojącej przy
ulicy Walki Młodych, a teraz, tak jak przed wojną, przy ulicy Długiej, był mały sklepik
spożywczy, do którego najczęściej wysyłała mnie mama, gdy zabrakło cukru lub soli.
Ekspedientka sypała cukier lub sól do papierowych torebek, do tytek, jak tu się mówi.
Teraz wiem, że w moim dzieciństwie poza solą i cukrem zabrakło także opowieści
o przeszłości. Owszem, opowiadano wiele, ale historia, którą snuły mama i jej siostry,
działa się w dalekich stronach.
Mama opowiadała o Kalwarii Zebrzydowskiej, z której pochodziła. O tym, jak wychodziła
pobawić się na pole, i o strumyku Cedron, który płynął kilka kroków od ich
drewnianej chałupki. Pani Katarzyna, sąsiadka zza ściany, o swojej rodzinnej Mogile,
wsi, na której terenie wybudowano Nową Hutę. Pani Bronisława i jej bardzo stara mama
– o Równem, gdzieś w Ukrainie, gdzie Chaja Sandberg, babka Zuzanny Ginczanki, prowadziła
skład apteczny. Były tu obce. Łączyły je wspomnienia i inny kod od sąsiadek,
poznanianek z krwi i kości. Próbowały się do nich dostosować. Pamiętam, jak zbierały
się na strychu, gdzie był gołębnik mojego ojca. Zimą wieszano tam pranie, a my, dzieci,
myszkowaliśmy w poszukiwaniu poniemieckich skarbów. Latem mama, Kasia i Bronka
na strychu darły pierze, a gdy mój tato przez kilka lat uprawiał mak, zbierały się na
strychu, by łuskać makówki, które wcześniej, przez kilka tygodni suszyły się na dużych
matach. Słyszę jeszcze szum ich opowieści, ale nie rozróżniam słów. Jest coraz ciszej.