Syjoniści u Dajana

Michał Sobelman

W piątkowy wieczór 13 czerwca 1969 żegnałem się z Polską. Na dworzec w Katowicach przyszła prawie cała moja klasa. Było poważnie, pięknie, wzruszająco, ale i wesoło, jak bywa na spotkaniach nastolatków. W pewnym momencie podszedł do nas jegomość w mundurze ormowca, dopytując się, co to za zamieszanie. W przedziale pociągu relacji Warszawa Gdańska –Wiedeń były jeszcze trzy osoby. Małżeństwo w średnim wieku i czterdziestoletnia elegancka kobieta. Kobieta mówiła, że jedzie na wycieczkę do Australii, a małżeństwo rozmawiało po cichu. Dopiero później okazało się, że jadą aż ze Szczecina. Kobieta, Polka, odprowadzała do granicy swojego męża Żyda, który opuszczał Polskę nie wiedząc jeszcze sam, dokąd ma wyjechać. Na naszych oczach rozgrywał się dramat. Kobieta wysiadła w Zebrzydowicach ze łzami w oczach. Minęło już pięćdziesiąt lat, a scena ta mnie nie opuszcza i choć układałem w wyobraźni wiele scenariuszy, do dziś nie wiem, czy ludzie ci nadal żyją i czy kiedykolwiek się jeszcze spotkali.

Przed północą pociąg przekroczył granicę państwa i po raz pierwszy w życiu wyjechałem z kraju. Pomyślałem, że wyjeżdżam z Polski – jedynego kraju na świecie, w którym nie pozwolono mi być Polakiem.

O szóstej rano pociąg wtoczył się na pustawy wiedeński dworzec. Minęliśmy dwie grupki mężczyzn w średnim wieku, ubranych w szare garnitury. Kilkadziesiąt metrów dalej pociąg zatrzymał się, a oni, przekrzykując się: „Izrael, Ameryka, Izrael, Ameryka”, rzucili się w naszą stronę. Byli to urzędnicy Agencji Żydowskiej, zwanej potocznie Sochnutem, którzy załatwiali formalności wyjeżdżających do Izraela, oraz reprezentanci HIAS pomagający Żydom emigrującym do USA i do innych krajów. Większość poszła za tymi  z HIAS-u, wśród nich nasz sąsiad z przedziału. My udaliśmy się do czekającego przed dworcem niewielkiego busa. Nie każdy wspomina miło to pierwsze spotkanie: „W autobusie jeden z pracowników Sochnutu odezwał się do nas łamaną polszczyzną: Witamy was  w imieniu Sochnutu, teraz już będziecie mieć i ciepłą strawę i ciepłe łoże. To przemówienie od razu mnie zdenerwowało. Czy myśmy  w Polsce przymierali głodem i byli bezdomni?1”. Bus zawiózł nas do urokliwego, choć nieco zaniedbanego zameczku w Schönau, dwadzieścia kilka kilometrów od Wiednia. Włodek Goldkorn opisuje to miejsce jako „starą warownię otoczoną przepięknym parkiem.  Czuliśmy się jak na wakacjach, spacerowaliśmy wśród wiekowych drzew, przysiadając czasem na ławeczkach rozrzuconych przy ścieżkach, obserwowaliśmy zwierzęta. Żyliśmy w atmosferze idylli i zawieszenia w czasie2”. Ja zapamiętałem te cztery dni w Schönau w oczekiwaniu na samolot El Alu nieco inaczej. Było to pierwsze zetknięcie się z kolorowym Zachodem, kapitalizmem, wypielęgnowanymi parkami, czystymi ulicami, eleganckimi witrynami zasobnych sklepów, lśniącymi samochodami, pomarańczowym sokiem i Coca-Colą. A jednak zwykły smutek, żal i nostalgia za zapyziałą Polską, a w dodatku jeszcze niepewność i paraliżujący strach przed nieznanym, nie pozwoliły mi cieszyć się tymi widokami i wrażeniami.

Cztery lata później, 2 października 1973 roku, w malutkiej bazie wojskowej na Synaju mój wzrok przyciągnęła znajomą nazwą Schönau pierwsza strona hebrajskojęzycznego dziennika „Maariv”, przywołując wspomnienia. Tekst donosił o ostrym konflikcie między premier Goldą Meir a kanclerzem Austrii Bruno Kreiskym. Wcześniej palestyńscy terroryści zaatakowali pociąg z Żydami  w drodze do „obozu przesiedleńczego” w Schönau. Za zwolnienie zakładników zażądali zamknięcia obozu. Kreisky przystał na propozycję. Golda Meir, która nigdy nie negocjowała z terrorystami, nazwała go „nędznym żydowskim sklepikarzem”. Ten antysemicki docinek przylgnął w Izraelu do kanclerza na długie lata. Jego bratanek, drobny blondynek Yossi Kreisky, który był u nas w wojsku magazynierem, mimo że niespecjalnie lubił wujka, został przez nas nazwany sklepikarzem.

Trzy dni później wybuchła najkrwawsza wojna w dziejach Izraela. Miałem dwadzieścia lat i za chwilę miałem się stać żarliwym syjonistą. 

© Copyright 2014