O sobie i o wierszach

Anna Frajlich

Mój życiorys może wyda się egzotyczny ludziom nie znającym historii wschodniej Europy. Dla nas wszystkich te przedziwne wędrówki naszego pokolenia i pokolenia naszych rodziców są jakby dyktowane prawami przedziwnej logiki. Logiki nie tyle dziejów, co chaosu. W myśl tej logiki zrozumiałe jest, że skoro moi rodzice są ze Lwowa, i skoro ja miałam się urodzić wówczas, kiedy się urodziłam, musiałam urodzić się w Kirgizji (Katta Tałdyk koło Oszy) lub gdzieś tam w pobliżu. Dawało mi to szanse przeżycia niewielkie, ale jakieś. Żaden z moich czterech kuzynów urodzonych we Lwowie nie przeżył nawet swego dzieciństwa. Wszyscy urodzeni jak najdalej od Lwowa – żyją.     

Równie logiczne jest to, że skoro rodzice moi pochodzą ze Lwowa, dzieciństwo i młodość spędziłam w Szczecinie. Mógł to być Wrocław, ale nie był. I przez wiele lat Szczecin był dla mnie właśnie Polską, polskim miastem, którego mieszkańcy z nostalgią wspominali Wilno, Lwów i co najmniej dziesięć innych miast. Teraz mówi się o tym, że to, co wówczas nazywano repatriacją, było w gruncie rzeczy emigracją. Ale my, młode pokolenie, rośliśmy już jako szczecinianie, jakkolwiek już wówczas mieliśmy dużą świadomość pewnego pokomplikowania etnicznego, kiedy to czy Żydzi, czy etniczni Niemcy znikali ze szkoły podczas kolejnych fal emigracyjnych.

Czy jest w tym coś dziwnego, że w dwadzieścia kilka lat po powrocie do Polski, wyjechaliśmy z „wilczym biletem tramwajowym” jako jedynym dokumentem tożsamości? Z tej perspektywy chyba już nie. Ta perspektywa i akceptacja tej logiki to pewnie jedyna nauka, jaką  z tych wszystkich peregrynacji da się wysnuć. Ale nie była ona dla mnie oczywista wówczas. Pod koniec 69 roku Polska z konieczności przestała być dla mnie tym, czym była i czym chciałam, żeby była – jedynym miejscem stałego pobytu, moim krajem.

Dzieciństwo odciska szczególne piętno na całym późniejszym życiu. Z niektórych pojęć zbyt wolno się wyzwalamy i często dość późno wagę pewnych spraw sobie uświadamiamy. W moim wypadku emigracja tzw. pomarcowa zarówno przyśpieszyła, jak i skomplikowała ten proces, bo nałożyły się na siebie dwie utracone Arkadie – dzieciństwa i rodzinnego kraju, przestrzeni oswojonej. Chociaż Cendrars pisał, że „kiedy się kocha / trzeba odjechać”, ta świadomość trudna była do zaakceptowania, szczególnie dla pokolenia wychowanego, jak nasze, w pewnej atmosferze patriotyczno-dogmatycznej. Większość moich rówieśników, i osób z emigracji 1968 roku, musiała uporać się z faktem wygnania. To nie tylko sprawa wyjazdu, fałszywych publicznych oskarżeń, fałszywej atmosfery wokół tych spraw, ale potem – sprawa jakby klątwy rzuconej na tych, którzy wyjechali, i na tych, którzy utrzymywali z nimi kontakt. A więc listy bez adresu zwrotnego na kopercie, jeżeli spotkania, to zawsze w tajemnicy itp. Wszystko obliczone na to, że człowiek niesłusznie oskarżony będzie poczuwał się do winy. Manipulacja była na tyle zręczna, a zrozpaczonym człowiekiem łatwo jest manipulować, że tylko częściowo odczytywało się ją jako manipulację polityczną. Zawsze gdzieś tam niejasny element oskarżenia wisiał w powietrzu. Z tego należało się wyzwolić, należało się z tym uporać. Zdarzało się, że dopiero napisanie wiersza uświadomiło mi posuwanie się tego procesu. Tak na przykład było z wierszem Jestem oddzielna. Z wierszem tym przyszła świadomość, że z dogmatycznego pojmowania wolności osobistej przeszłam na osobiste jej odczucie. 

Innym wierszem, który podobną rolę odegrał w moich emigracyjnych zmaganiach, był wiersz Aklimatyzacja zaczynający się od słów: „Zapominam dokładnie, zapominam sumiennie”. Początkowo wywoływał on pewne nieporozumienia i pytania: czy naprawdę chcę zapomnieć i dlaczego. Otóż Aklimatyzacja jest wierszem o konieczności zapominania i niemożności zapomnienia. Konieczności w tym sensie, że ciągłe odwracanie się ku przeszłości prowadzi do jałowej nostalgii. Niemożność spowodowana jest bólem, poczuciem ważności i niepowtarzalności przeżyć dzieciństwa i młodości. Niedokonana forma czasownika świadczy, że chociaż „zapominam”, nie zapomniałam, bo gdyby tak było, nie musiałabym więcej zapominać. Przy tym jest to pragnienie panowania nad czymś tak bezwiednym jak „zapominanie” – stąd oksymoryczne „zapominam dokładnie, zapominam sumiennie”. Te wiersze odegrały rolę terapeutyczną, pomogły mi w odzyskaniu własnej podmiotowości. Powoli przestawałam być tym, kogo ze mnie zrobiono, i zaczynałam być tym, kim byłam. To zresztą Gombrowicz powiedział, że poeta jest neurotykiem, który leczy się sam. Los wielu emigrantów przypomina los owego ziarna z bajki Goreckiego z trzeciej części Dziadów. Diabeł zakopał je, aby zginęło, a ono obrodziło. Ale nie stało się to udziałem wszystkich emigrantów. Zbyt wiele widziałam losów ściętych przez tę emigrację. I świadomość tego na zawsze pozostanie bolesna. 

Napisałam w wierszu Kraj utracony, że „pierwszy wiersz słyszałam na Uralu”. Była to ballada Powrót taty, którą mój ojciec znał na pamięć. Z Uralu, drugi przystanek po Kirgizji, pamiętam też pierwsze opowiadania mamy, jedyne wówczas lekarstwo (prócz okładów z gorącej soli) na ból ucha. W naszym domu literatura, a w szczególności poezja, traktowane były zawsze bardzo serio. I to z domu wyniosłam ten bardzo serio stosunek do literatury. Nie dane było mi poznać rodziców moich rodziców, cała nasza rodzina, która pozostała we Lwowie, została zamordowana. Ale z opowiadań wiem, że w domu mego ojca, dość zresztą ubogim, obok ksiąg religijnych znajdowały się też dzieła Heinego. 

Podobnie w rodzinie matki, która sama pisze, literatura była poważnie traktowanym pokarmem duchowym, tym poważniej, że pokarmu zwykłego nigdy nie było dosyć. Moja babka zmarła podczas pierwszej wojny światowej, prawdopodobnie z niedożywienia, podczas oblężenia Lwowa, zostawiając sześcioro dzieci. Mój wuj, który w młodocianym wieku wywędrował z Polski do Ameryki Południowej, nie omieszkał w listach do młodszego rodzeństwa pisać, jakie książki powinni czytać. 

Nie mogę też przecenić wpływu niektórych moich nauczycieli polonistów. W latach pięćdziesiątych znana była w Szczecinie, wzbudzająca szacunek i niekiedy lęk, rozłożysta postać pani Anieli Jeżewskiej. Pamiętała ona jeszcze carską szkołę. Od nas wymagała bezwzględnego szacunku dla poetów, nigdy nie pozwalała zastępować pełnych imion pisarzy inicjałami, ale też nie była sentymentalna, czym nierzadko grzeszyły polonistki. Wszystko, czego mnie nauczyła, pozostanie ze mną na zawsze, ale szczególnie zapamiętałam pewną ważną życiową lekcję. Kiedy raz zapomniałam igły na prace ręczne, pani Jeżewska, która wiedziała już o moich próbach poetyckich, przy całej klasie zaaplikowała mi sarkastyczną naukę: „Niech Frajlich nie myśli, że jak napisze wiersz, to może już zapomnie o igle”. 

Doświadczenie całego życia potwierdziło tę maksymę. Pisanie wierszy od niczego nie zwalnia i niczego nie usprawiedliwia. Pamiętam o igle i jeżeli na chwilę o niej zapomnę, drogo za to płacę. Nie zawężam zresztą tego do samego faktu bycia piszącą i pracującą kobietą, ale nie uważam też, że fakt ten należy ignorować.

Inny nauczyciel, który odegrał rolę w moim poznawaniu literatury, to nieżyjący już Stanisław Olejniczak. W czasach nasilającej się antysemickiej atmosfery w 1957 roku powiedział, abym przyszła do niego, jeżeli spotka mnie jakakolwiek zniewaga, i dodał: „Ja bym takiemu komuś nie wiem co zrobił”. Po dwudziestu paru latach znalazłam 
 w skrzynce w Nowym Jorku jego list. To jemu zawdzięczam nawiązany wówczas i kultywowany kontakt z katowickim środowiskiem akademickim.

W 1958 roku debiutowałam w prasie. Memu debiutowi patronowała poetka żydowska Hadasa Rubin i poeta polski Stanisław Wygodzki, którego osobiście spotkałam pół wieku później w Izraelu. Prawie jednocześnie z debiutem na łamach „Naszego Głosu”, który był polskim dodatkiem do żydowskiego pisma „Fołks Sztyme”, przyszła publikacja wierszy w „Głosie Szczecińskim”. To pociągnęło za sobą uczestnictwo w grupie poetów i plastyków założonej w Szczecinie przez moich późniejszych przyjaciół – Linę Wejgsman i Tadeusza Romaniuka. Jeszcze przed maturą udało mi się zdobyć pewną lokalną renomę w Szczecinie. Zostawiłam to wszystko za sobą wyjeżdżając do Warszawy na studia. Kiedy przekonałam się, że na polonistyce każdy prawie pisze wiersze, wstydziłam się nawet zdradzić z tym, że miałam na swoim koncie kilkanaście opublikowanych wierszy i nagrodę w poetyckim konkursie „Głosu Szczecińskiego”.   (...)

 

© Copyright 2014